Za „Riebionka”

Droga zajęła nam ok. 20 minut. Wielkie i odległe dla zesłańców miasto Niandoma znajduje się nieopodal stacji do której trafili PIERWSI zesłańcy PIERWSZEGO transportu PIERWSZEJ wywózki z lutego 1940 r. Przy stacji leży wioska, w której oficjalnie zameldowanych jest ok. 600 osób. Nie jest piękna, ani nie ma specjalnego „klimatu”. Jest zwykła. I niesamowicie gościnna – o czym przekonaliśmy się już 15 minut po przyjeździe.

Ludzie patrzyli na nas niby normalnie, ale normalnie nie było. Inaczej zachowują się mieszkańcy wiosek, kiedy nagle w kilka samochodów zjawiają się u nich goście z zagranicy. Ci w Buraczisze woleli się schować i subtelnie nas podglądać. Wioska żyje ze stacji kolejowej, a ta z transportu drewna. Tuż przy stacji stoi pomnik ku czci mieszkańców wioski poległych w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Najważniejszy budynek w okolicy znajduje się z 50 metrów od torów. Mieści się w nim siedziba administracji wioski (jedna izba), którą kieruje Pani Wiera Dubienko i punkt „felczersko – położniczy” (2 izby), gdzie leczy Pani Liubow Makłakowa. Dwie dobre, gościnne, skromne kobiety. Kiedy je zobaczyłem, zrobiło mi się ich tak żal, że przez chwilę pożałowałem, żeśmy tu przyjechali. Obie panie były tą wizytą autentycznie przerażone! Czego po 70 latach mogą od nich chcieć Polacy? – pewnie niczego dobrego. Czy będą dziękować za lata jakie spędzili tu ich przodkowie? – wątpliwe. Skoro to dziennikarze, to co napiszą? – pewnie coś złego, z czego będą kłopoty. A czy będzie im smakował poczęstunek? A jeśli nie…? Te pytania od kilku dni spędzały sen z powiek naszym gospodyniom.

Chyba dwa momenty przekonały wszystkich do nas. Pierwszy, gdy zapaliliśmy znicz przed pomnikiem w Buraczisze. Drugi, gdy z bogato zastawionego stołu zdjęliśmy butelkę wódki i zastąpili ją nalewka na miodzie w jaką przed wyjazdem do Rosji wyposażył mnie przywołany już w tekście płk Leon Wagner, który trafił tu jako „riebionok”.

- Wódka w Rosji zawsze ci się przyda. Weź tę moją. Dowieź ją, jeśli zdołasz dotrzeć, do Buraczichy i wypij po kieliszku z dobrymi ludźmi –radził Leon.

Opowiedziałem naszym gospodyniom o swoim starszym Przyjacielu, polałem miodówkę na spirytusie i od razu zrobiło się „ludzko”. Zakąszaliśmy mięsem, rybami, wspaniałymi zapiekankami, grzybami, solonymi bądź kiszonymi warzywami. Było swojsko, syto i chyba wszyscy zgromadzeni przy stole cieszyliśmy się sobą. Przez kilka godzin wypiliśmy po 100 - 150 gram, czyli mniej niż nic. Piliśmy za spotkanie, za wspólną historię i za przyjaźń. Pierwszy i ostatni toast piliśmy za „Riebionka”, bo po ponad 70 latach został nim Leon ponownie.

Straszne i Piękne Słowo – SOLIUGA

Mało kto, nawet z mieszkańców Buraczichy, słyszał o Soliudze. To osada drwali z lat 20. XX w. Na początku lat 30., w okresie tzw. Wielkiego Głodu zsyłano tam Ukraińców. Idea przymusowej kolektywizacji i obowiązkowych kontyngentów dostaw żywności spowodowała śmierć ok. 5 mln. Ukraińców. Wysadzano w środku tajgi i na jedną rodzinę dawano: 1 piłę, 2 siekiery, 2 bochenki chleba, garść soli i zapałki. To miało im wystarczyć „na całe życie”. Przetrwali nieliczni.

Polaków w 1940 r. umieszczano w barakach, mogli więc – porównując się do Ukraińców – mówić o szczęściu. Baraki były nędzne, ale na pewno lepsze od ziemianek.

Po zakończeniu II wojny światowej baraki PIERWSZYCH zesłańców, czyli „baraki Polaków” rozebrano. Wszystko co w nich było, jak i każdą belkę i deskę z nich przewieziono kilka kilometrów dalej w głąb tajgi, gdzie zbudowano osiedle dla robotników leśnych. Nie było to trudne zważywszy, że baraki stały przy torach. Nowymi robotnikami nie byli już zesłańcy lecz zwykli Rosjanie. Ich domy (choć w sumie to też baraki) były solidne i chyba wygodne. Dowiedziałem się więc, że baraków z 1940 r. nie zobaczę.

Ale była też zaskakująco dobra wiadomość. Z osady tej pochodzi nasza gospodyni – Wiera Dubienko. Chętnie opowiadała o życiu w Soliudze – pięknym, dostatnim i szczęśliwym dzieciństwie. Polskich zesłańców nie pamięta, bo urodziła się kilkanaście lat po ich wyjeździe. Pamięta gdzie kiedyś były ślady po grobach. Pamięta też z dzieciństwa pewnego pana o imieniu Leon. Był Polakiem. Skąd się tam wziął, jako dziecko, nie wiedziała. Dowiedziała się o tym po latach.

- Był zesłańcem. Pochował tam żonę i nie chciał zostawiać jej grobu. Pewnie też nie miał dokąd wracać. W osadzie zajmował się końmi. Kochał dzieci, a my kochaliśmy jego. Bawił się z nami i zawsze miał dla nas jakieś cukierki – ze wzruszeniem opowiada Wiera.

Kolejna zła informacja dotyczyła komunikacji. Tory rozebrano w 1959 r. W tajdze puściły śniegi i cały teren zamienił się w grzęzawisko. Nie sposób go przejść. Tym bardziej, że drogi do Soliugi strzegą nie tylko zdradzieckie bagna, ale i zwierzyna: łosie, przynajmniej 4 watahy wilków po 25-30 sztuk każda i niedźwiedzie. Samotna wędrówka byłaby dla „zwykłego turysty” samobójstwem. W tamtą okolicę zapuszcza się tylko 4 myśliwych. Dobra wieść była taka, że jeden z nich siedział obok mnie przy stole. To Sława (prosił o niepodawanie nazwiska). Myśliwym był od zawsze. Tajgi uczył się od ojca, a on od swojego ojca. Twardy, dumny mężczyzna. Sława miał też samochód mogący dotrzeć do Soliugi – specjalnie przerobionego Mercedesa „G”.

Nie wiem, czy ktoś zapłacił Sławie za jego czas i pomoc. Mi nie pozwolono zapłacić nawet za benzynę. Nikt nie wziął ode mnie kopiejki. Byłem kimś, kto tak jak moi gospodarze szuka w życiu dobra i pojednania z tragiczną historią, która tragiczna była dla każdej rosyjskiej rodziny. Byłem jednym z nich.

Ruszyliśmy więc samochodem Sławy w poszukiwaniu miejsc już przez ludzi zapomnianych. Wiera – chciała byśmy dotknęli jej szczęśliwego dzieciństwa, my z Grzegorzem – tragedii polskich dzieci z 1940 i 1941 r.